piątek, 13 lipca 2012

Daemon's Tears Rozdział I.1. cz.1


1.Zmierzając w kierunku zagłady (Cerdik)
Głupich nie sieją, oni rosną sami! Po co ja się na to zgodziłem?!
No tak, przecież jestem głupi, prawie zapomniałem.


Zbliżało się południe. Szedłem wąskimi ulicami Metricy i z god-
nym podziwu uporem wypominałem sobie popełnione głupoty.
Był to zestaw jedynie z kilku ostatnich tygodni, gdybym chciał
bowiem analizować dogłębnie wszystkie dotychczasowe błędy,
zapewne nie starczyłoby mi życia. Zabawne, ile się tego nazbiera-
ło w ciągu zaledwie piętnastu lat.


Co pewien czas wykrzykiwałem jakiś niezbyt pochlebny epi-
tet skierowany do własnej osoby, wywołując tym samym po-
dejrzliwe spojrzenia przechodniów. Jak nic trzy czwarte z nich
uznało mnie za umysłowo chorego, reszta widocznie stwierdziła,
że po prostu mam zły dzień, gdyż, mimo wszystko, nie każdy mi
się przyglądał. Niektórzy zdawali się nawet nie dostrzegać mego
dziwnego zachowania. Niezwykle bezmyślne swoją drogą, nie
żebym czul się urażony, ale gdybym faktycznie uciekł z
psychiatryka ta ignorancja mogłaby się dla nich źle skończyć. Ale
co mnie to w sumie obchodziło? Miałem dość własnych
problemów, brakowało mi czasu na rozwiązywanie cudzych,
zwłaszcza, że nikt mnie o to nie prosił.

Byłem sfrustrowany, nie pierwszy raz, pewnie też nie ostat-
ni, ale wyjątkowo miałem poważny powód: to, co ostatnio zrobi-
łem, mogło bardzo negatywnie wpłynąć na moje życie. Cóż, zda-
rza się, zwłaszcza mnie, przecież jestem dziwakiem, szaleńcem etc.

W gruncie rzeczy, to nawet nie wiedziałem, dokąd idę, nie za-
stanawiałem się nad tym, zwyczajnie wyruszyłem i tak błąkałem
się bez celu myśląc o troskach i kłopotach, które zwaliły mi się na
głowę, a właściwie, które sam na siebie sprowadziłem, tylko i
wyłącznie przez głupotę.
– Idiota! – wrzasnąłem przeraźliwie, zapominając o tym, gdzie
obecnie się znajduję. Mijający mnie właśnie chłopak odskoczył
przerażony. Ostatnim, czego teraz chciałem, były sceny na ulicy.
Wróciłem więc na chwilę do rzeczywistości.
– To było do mnie, nie do ciebie – jęknąłem zirytowany i powróci-
łem do rozmyślań. Tamtego zaś najpierw kompletnie zamurowa-
ło, stał tak oniemiały jeszcze przez jakiś czas, a potem tylko wzru-
szył ramionami i najzwyczajniej w świecie sobie poszedł.
Zrobiłem to samo. Po cóż przejmować się tym, co zapewne sobie o
mnie pomyślał?

Chyba już dwudziesty raz okrążałem tę parszywą dzielnicę.
Ludzie się gapili, przystawali co chwilę, ale co tam, nie czepiali
się, więc było w porządku. Moja reputacja była mi całkowicie
obojętna. Mogli mnie uznać za świra albo równie dobrze za eks-
centrycznego geniusza. Zupełnie mnie to nie wzruszało. A byłem,
zdaje się, jednym i drugim.

W momencie, gdy pomyślałem, że tylko Olivera nie chciał-
bym tu spotkać, jak na zawołanie wyłonił się z tłumu. Doprawdy,
miał niezwykłą tendencję do przychodzenia akurat wtedy, kiedy
był niemile widziany.

Z początku myślałem, że minie mnie obojętnie, w końcu miał
ten swój niezwykle wyczulony instynkt samozachowawczy, po-
nadto doskonale wyłapywał moje nastroje. Ze wszystkich znajo-
mych mi osób to właśnie on wiedział najlepiej, kiedy może się
spoufalać, a kiedy należy schodzić z drogi, był też raczej tchórzli-
wy i nie podkładał się bez potrzeby, a już na pewno nie po to,
żeby mi tylko zrobić przyjemność.

Szczerze powiedziawszy, byłem zaskoczony, gdy zamiast
szybko się ulotnić, podszedł do mnie całkiem swobodnie.
Zacząłem się zastanawiać, czy jego szósty zmysł w końcu zawiódł,
czy może jednak nie byłem dziś tak przerażający, jak mi się zda-
wało?

– Oczywiście wiesz, że robisz z siebie pośmiewisko, prawda? –
spytał, zupełnie nie zawracając sobie głowy powitaniami. Nie
było to może zbyt uprzejme, ale akurat mnie – zupełnie obojętne.
– Wiem – odparłem szybko, starając się równocześnie skupić na
czymś zupełnie innym, wszystko jedno na czym, chyba jedynie po
to, by go nie słuchać. Oczywiście, jak można się było spodziewać,
w pierwszej chwili całkiem bezskutecznie.
– Wszyscy tutaj uważają, że oszalałeś – ciągnął mój rozmówca
niewzruszony.
– Wiem – powiedziałem bezmyślnie. Wreszcie jakimś cudem uda-
ło mi się odwrócić swoją uwagę od tej rozmowy, za to zwróciłem
ją do rozmyślań w stylu: „Diabli nadali Olivera”, unikanie go nie
miało chyba jednak żadnej przyszłości. W sumie, to nawet nie
wiedziałem, co ostatecznie było gorsze.
– Uciekłeś z psychiatryka? – spytał tamten nagle, udając zacieka-
wienie.
– Wiem – stwierdziłem mechanicznie, dopiero po dłuższej chwili
uświadamiając sobie bezsens własnej wypowiedzi. Otrzeźwiło
mnie to trochę, tak więc zacząłem nareszcie uważać na to, co mó-
wił.
– Cerdik! Zupełnie mnie nie słuchasz! – zarzucił mi oburzony
– O! To wiem bardzo dobrze – odpowiedziałem uprzejmie, uśmie-
chając się lekko. W oczach mojego przyjaciela dostrzegłem tłu-
mioną radość i dumę, byłem jednak tak skołowany, że nie zwróci-
łem na to dostatecznej uwagi. Po chwili chłopak spojrzał na mnie
wyraźnie rozbawiony.
– To cześć! – krzyknął ni stąd, ni zowąd i szybko się ulotnił
wymijając mnie, nim zdążyłem cokolwiek odpowiedzieć.
Roześmiałem się, wszystkie troski w jednej chwili wyleciały
mi z głowy. Dopiero wtedy uświadomiłem sobie coś bardzo waż-
nego. Oliver przyszedł specjalnie po to, by podnieść mnie na du-
chu. Wiedział, że jestem wściekły, że mogę być naprawdę nie-
przyjemny, a mimo to zaryzykował.
Był raczej tchórzliwy i nie podkładał się bez potrzeby, a już na
pewno nie po to, żeby mi tylko zrobić przyjemność... żeby mi zro-
bić przyjemność...
Moje własne myśli dzwoniły w uszach.
Nie mogłem tego zaakceptować.
Czemu się myliłem? Dlaczego tak mało wiedziałem o człowieku,
którego znałem właściwie od zawsze?

Jak to zwykle, gdy nad czymś intensywnie myślałem, szybko
utraciłem kontakt z rzeczywistością. Z uporem szedłem przed sie-
bie, mijając jakieś roślinki.
Moje oczy przelotnie zarejestrowały, że idę przez łąkę, a tymi ro-
ślinkami są chwasty, trawa i kwiaty, osobiście zaś uświadomiłem
sobie to dopiero, kiedy stamtąd odszedłem.

Rozglądnąłem się wokoło, przed sobą ujrzałem las. Szczerze
powiedziawszy, to nawet mnie to nie zaskoczyło, niejednokrotnie
zdarzało mi się oprzytomnieć w znacznie dziwniejszych miejscach.
Usiadłem pod jednym z drzew, określenie jego nazwy wydało mi
się w tej chwili całkiem zbędne, ważne, że rosło i w efekcie można
było się o nie oprzeć. Wsłuchałem się w śpiew ptaków, byłem spokojny, jak chyba nigdy dotąd.

Szum drzew, odgłos pobliskiego strumyka, działały kojąco
na moje zszargane nerwy. Ale mój spokój nie mógł trwać długo.

CDN...

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz